Wybory prezydenckie roku 2020 przejdą z pewnością do historii. Po pierwszej nieudanej próbie wydaje się, że tym razem uda się je doprowadzić do końca. I choć zagrożenie epidemiologiczne nie jest nawet trochę mniejsze niż niecałe dwa miesiące temu, zniesienie większości obostrzeń związanych z koronawirusem sprawia, że większość społeczeństwa jest gotowa zaryzykować zdrowie w standardowych wyborach. Dzięki czemu rząd nie jest już narażony na ewentualny bunt pocztowców. Także opozycja nie kwestionuje już raczej legalności wyborów. Trudno będzie jednak zapomnieć o politycznym kabarecie jaki doprowadził do anulowania poprzedniego terminu prezydenckiej elekcji.
Najważniejszą zmianą w porównaniu z poprzednim terminem nie są jednak kwestie formalne, ale bezprecedensowa podmiana kandydata, której dokonała główna partia opozycyjna. Zamiana dołującej w sondażach Małgorzaty Kidawy-Błońskiej na Rafała Trzaskowskiego sprawiła, że polska polityka znowu wróciła na utarte szlaki wojny PO-PiS-u. Przystojny inteligent Trzaskowski – ucieleśnienie marzeń i aspiracji liberalnego wyborcy – był w stanie, nie prezentując nawet programu wyborczego, odebrać głosy, zagubionego wcześniej obozu anty-PiS-u, z rąk zarówno TVN-owskiego Hołowni, konserwatywnego Kosiniaka-Kamysza, czy Biedronia. Co więcej przy nieuniknionych w warunkach kryzysu problemach Dudy, ma realne szanse na zwycięstwo w drugiej turze.
W tym momencie warto się zatrzymać. Ponieważ istnieją na szeroko pojętej lewicy ludzie i środowiska, które agitują za głosowaniem w drugiej (a nawet w pierwszej) turze na kandydata neoliberalnej prawicy (odpowiedzialnego np. za osłanianie afery reprywatyzacyjnej w Warszawie) jakim jest Trzaskowski. A to oczywiście w imię „odsunięcia PiS-u od władzy”. Jest to niesłuszne nie tylko ze względów ideowych (z punktu widzenia pracowników jest to głosowania na wroga klasowego), ale też „taktycznych”. Zwycięstwo Trzaskowskiego utrudni oczywiście znacznie rządy obecnej partii władzy, ale po pierwsze w warunkach kryzysu gospodarczego rządy te i tak będą trudne i przy spadku poparcia kryzysy i napięcia, w kruchej koalicji jaką jest „zjednoczona prawica”, będą się nieuchronnie pojawiać (dotrwanie do końca kadencji obecnego sejmu bynajmniej nie jest pewne), po drugie jeśli chodzi o ataki na prawa pracownicze jest prawdopodobne, że Trzaskowski dogada się z rządem w imię „jedności narodowej” w obliczu kryzysu. Dokładnie tak samo jak jego obóz polityczny, który bez problemów poparł wszystkie antypracownicze zapisy tzw. „Tarcz antykryzysowych”, a jeśli przedstawiciele liberalnej opozycji mieli coś do zaoferowania to jeszcze dalej idące ataki na prawo pracy.
Jedno się jednak przez ten ponad miesiąc nie zmieniło. Ludzie pracy ciągle są pozbawieni realnego wyboru. Prawie wszyscy kandydaci są przedstawicielami prawicy i to prawicy na wskroś liberalnej ekonomicznie, a więc antypracowniczej. Spośród konserwatywnych-liberałów i liberalnych-konserwatystów najgorszy wydaje się Krzysztof Bosak skrzyżowanie agresywnego nacjonalizmu i libertarianizmu w gospodarce w stylu Janusza Korwina-Mikkego i jego ewentualny dobry wynik martwić może najbardziej. Jedynie Duda z tej prawicowej ferajny udaje, że ma prospołeczne poglądy, ale jako że jest jedynie przedstawicielem swojej formacji, wraz z kolejnymi „tarczami antykryzysowymi” jego wiarygodność mocno spadła. Sprzyja mu już głównie strach przed jeszcze bardziej antyspołecznie nastawionym obozem KO z kandydatem Trzaskowskim. Wszyscy prawicowi kandydaci od Hołowni po Żółtka deklarują zgodnie że ich największa troską jest „los przedsiębiorców” czyli po prostu burżuazji, i to najlepiej ich definiuje.
Jeszcze jedna małą nowością jest pojawienie się jeszcze jednego nie-prawicowego kandydata. Do Roberta Biedronia przedstawiciela parlamentarnej „lewicy”, dołączył przewodniczący zapomnianej już mocno Unii Pracy Waldemar Witkowski. Obaj kandydaci programowo znajdują się gdzieś między socjaldemokracją a socjalliberalizmem. Obaj też nie do końca jako lewicowcy są wiarygodni. Na Witkowskim cieniem kładzie się oskarżenia o niezbyt prospołeczne zarządzanie spółdzielnią mieszkaniową. O Biedroniu pisaliśmy więcej w maju i od tego czasu niewiele się zmieniło – mizerny występ Biedronia nie pozwolił mu ani na utrwalenie liberalnego elektoratu, ani na jakąkolwiek wiarygodność wśród uderzonych do tej pory przez kryzys pracowników. Żadnego z tych kandydatów nie można uznać za przedstawiciela świata pracy. Kilka lewicowych postulatów nie może przykryć faktu, że środowisko stojące za kandydatura Biedronia czyli parlamentarna „lewica” gotowe są rządzić wspólnie z PO (Jeszcze rok temu SLD tworzyło z tą partią koalicję wyborczą).
Wiele osób zdecyduje się głosować na jednego z kandydatów czołówki anty-PiSu, przez rosnące zaniepokojenie perspektywą ataków na prawa demokratyczne i kursem na prawicową dyktaturę obecnej władzy. Rządy PiSu same dają argumenty dla takiej mobilizacji wyborczej np. swoimi ostatnimi homofobicznymi działaniami wypowiedziami czy działaniami w sprawie dalszej delegalizacji aborcji. Widząc jawnie autorytarną ewolucję „bratniego” reżimu na Węgrzech, takie obawy są jak najbardziej uzasadnione. Musimy jednak przypomnieć, że to PO stworzyło fundamenty sukcesu wyborczego PiS swoim neoliberalizmem i atmosferą pogardy dla ubogich. Natomiast po objęciu przez PiS władzy, to politycy PO odgrywali rolę hamulcowego (czy wręcz jawnego konserwatywnego sabotażu) ruchów demokratycznych takich jak ruch kobiet przeciwko delegalizacji aborcji. Nie powinniśmy mieć złudzeń, że nowy lokator pałacu prezydenckiego sam z siebie będzie czynnikiem postępu w zakresie praw demokratycznych, w najlepszym razie pod naporem masowych ruchów, odegra on rolę zachowania status quo.
Z punktu widzenia antykapitalistycznej lewicy (w tym Alternatywy Socjalistycznej) tegoroczne wybory są przede wszystkim zmarnowaną szansą na wniesienie do dyskursu publicznego głosu autentycznie lewicowego i pro-pracowniczego. Kampania mocnego i zdecydowanego lewicowego kandydata, który byłby w stanie wprowadzać do dyskursu prospołeczne postulaty, na które inni kandydaci byli by zmuszeni reagować, który nie bałby się połajanek liberalnych mediów i twardo stał po jednej (pracowniczej) ze stron klasowej barykady, byłaby wartością sama w sobie, nawet jeśli nie przełożyłaby się automatycznie na wynik tych konkretnych wyborów. Niestety już sam wybór Roberta Biedronia na kandydata był symptomatyczny, bo nastawiony na odebranie części średnio-klasowego elektoratu KO/PO. Jako lewicowiec wygłaszający pro-społeczne postulaty Biedroń jest niestety niewiarygodny, podobnie jak większość stojącego za nim środowiska „lewicy”.
Podobnie jak w maju wypada więc stwierdzić że żaden z obecnych kandydatów nie reprezentuje politycznej alternatywy dla świata pracy. O swoich własnych kandydatów w wyborach klasa robotnicza będzie musiała jeszcze zawalczyć. Ci, którym zależy na pojawieniu się takich kandydatów powinni się skupić na odbudowie ruchu robotniczego: zarówno walcząc o bojową i demokratyczną reprezentację związkową, jak i działając na rzecz politycznej reprezentacji walczącej o prawa demokratyczne, prawa kobiet, prawa pracowników i bezrobotnych w warunkach kryzysu – co z kolei wymaga walki o socjalistyczną alternatywę dla dyktatury kapitału.