Home / Ideologia / Historia / Prywatyzacja – lekcja z historii
Prywatyzacja – lekcja z historii

Prywatyzacja – lekcja z historii

Piotr Tronina

Artykuł ukazał się oryginalnie w 2010 roku

Kilka miesięcy temu rząd ogłosił plany przyspieszonej prywatyzacji. W planach jest sprywatyzowanie m.in. Polskiej energetyki, zakładów chemicznych, czy sprzedaż części udziałów w KGHM (co może się okazać tylko wstępem do prywatyzacji całej spółki). Głównym powodem, który zmusza rząd do takiego kroku, jest oczywiście kryzys i co za tym idzie zwiększony deficyt budżetowy. Sięgnąć on może w przyszłym roku 55 mld złotych, pieniądze z prywatyzacji jawią się więc politykom rządzącej koalicji jako ratunek. Było tak zresztą już nie raz w historii ostatnich 20 lat. Niemniej nie jest to jedyny powód prywatyzowania resztek posiadanych przez państwo przedsiębiorstw. Prywatyzacja była w ciągu trwania III RP uważana za rzecz konieczną i bezalternatywną, własność państwowa została uznana w niej za z gruntu gorszą od prywatnej. Opinia taka jest w zasadzie uważana za oczywistość. Trudno jest usłyszeć, choćby umiarkowaną, jej krytykę w mediach głównego nurtu, zarówno elektronicznych jak i prasie.

Od pojawienia się planów rządu można usłyszeć, czy przeczytać w nich raczej wezwanie do jeszcze głębszej i ostatecznej prywatyzacji. Prym wiedzie oczywiście Gazeta Wyborcza a także różnego rodzaju prawicowe i antypracownicze think thanki w rodzaju Centrum im. Adama Smitha. Do promocji idei prywatyzacji dołożył swoją cegiełkę w końcu także sam Leszek Balcerowicz, główny architekt tzw. transformacji ustrojowej a więc i przekształceń własnościowych w latach 90-tych. Zresztą zwyczajowo popiera on każdą inicjatywę korzystną dla (szczególnie wielkiego) kapitału. Dodatkową okazją by docenić mistrza stała się rocznica jego wiekopomnego planu, tak więc na łamach prasy i telewizji miał on wiele okazji by wezwać do sprywatyzowania reszty polskiej gospodarki, która się temu procesowi jeszcze nie poddała, a w zasadzie każdej dziedziny życia jaką jeszcze nie rządzi logika zysku.

W takiej ideologicznej atmosferze trudno jest propagować poglądy odbiegające od „oczywistych oczywistości”, a jeszcze trudniej może być walczyć z prywatyzacją tym, którzy mogą okazać się jej ofiarami, czyli robotnikom i innym pracownikom zagrożonych prywatyzacją przedsiębiorstw. Pojawiły się na razie nieznaczne protesty przeciwko prywatyzacji. Drobne protesty zorganizowano np. w KGHM czy spółkach energetycznych. Związki zawodowe zorganizowały też w KGHM protest… internetowy[1]. Postawa związków zawodowych może okazać się kluczowa i zadecydować o tym czy rządowe plany się powiodą. A o tym że gra jest warta świeczki niech świadczą słowa Leszka Balcerowicza, który na pytanie dziennikarza „Polski Kuriera Lubelskiego” czy należy ograniczyć wpływy związków zawodowych? Odpowiedział: „W ogromnym stopniu właśnie do tego prowadzi prywatyzacja przedsiębiorstw. Proszę zauważyć gdzie jest najwięcej związków zawodowych i gdzie są najbardziej agresywne”[2]. Trzeba przyznać że miał on zawsze talent do mówienia wprost o swoich intencjach, a przy okazji o intencjach prywatnego kapitału, który za nim stoi.

Dlatego wydaje się rzeczą pożyteczną przedstawić historię polskiej prywatyzacji od samych jej początków jeszcze w latach 80-tych. Warto zapoznać się zarówno z metodami prywatyzacji jak i jej skutkami (choć tu nie łatwo jest oddzielić je od skutków całościowej polityki gospodarczej prowadzonej przez różne „postsolidarnościowe” czy „postkomunistyczne” rządy). Artykuł ten jest więc próbą przybliżenia, szczególnie tych odległych już czasów początku polskich przekształceń własnościowych.

Od początku

Początków procesu prywatyzacji szukać należy jeszcze w okresie PRL. Lata 80-te były dla polskiej gospodarki wyjątkowo ciężkie. Kryzys, który rozpoczął się jeszcze w końcowych latach 70-tych i stał się jedną z przyczyn powstania „Solidarności” i wydarzeń z nią związanych, został co prawda w jakimś stopniu ograniczony podczas stanu wojennego, stabilizacja ta była jednak krucha. Wyniki gospodarcze kraju ciągle były słabe, a niektóre wskaźniki były niższe niż w końcówce lat 70-tych.

Szukając wyjścia z tej trudnej sytuacji władze PRL zaczęły szukać rozwiązań w liberalizowaniu gospodarki. Wiązało się to na pewno z faktem że takie rozwiązania były coraz popularniejsze wśród ekspertów gospodarczych, którzy doradzali poszczególnym rządom. Ten kierunek, który można nazwać „prorynkowym” czy liberalnym (choć nie koniecznie artykułowany wprost) dominował zresztą także wśród doradców ekonomicznych „Solidarności”, jeżeli nie był wśród nich silniejszy[3]. Później znaczenie miały też na pewno przemiany zainicjowane w ZSRR przez Michaiła Gorbaczowa zwane „pierestrojką”, które z pewnością inspirowały część rządzącej ekipy.

Już w 1981 roku PZPR zainicjowała reformę pod hasłem: „samorządność, samodzielność, samofinansowanie”, która rozmiękczała gospodarkę planową. Miała ona na celu likwidację planowania dyrektywnego i branżowo-gałęziowej struktury zarządzania gospodarką. Umożliwiała poszczególnym przedsiębiorstwom różnicowanie warunków płacy w zależności od efektów ekonomicznych. Reforma miała zminimalizować wpływ organów administracji gospodarczej i ministerstw branżowych na przedsiębiorstwa, uwolnić przedsiębiorstwa od związków z innymi przedsiębiorstwami, czy umożliwić im odchudzenie ich infrastruktury socjalnej. Przygotowywała ona więc grunt pod przyszłą restaurację własności prywatnej. Wszystkie te posunięcia były konsultowane z ekspertami „Solidarności”. Kierunek na urynkowienie i likwidację rozwiązań egalitarnych był wśród „ekspertów” w zasadzie poza dyskusją, co pogłębiało się w miarę upływu czasu.

Unikano jednak, przynajmniej w oficjalnych wypowiedziach, mówienia o restauracji prywatnej własności środków produkcji. Pod koniec lat 80-tych eksperci „Solidarności” zarzucali nawet PZPR, że blokuje urynkowienie gospodarki. Także w książkach ekonomistów związanych z PZPR broniono ogólnonarodowej własności środków produkcji.

Taki stan rzeczy powodował oczywiście opór wśród części społeczeństwa, broniono głównie egalitarnych rozwiązań płacowych. Narodziła się pewnego rodzaju koalicja między działaczami OPZZ i częścią administracji gospodarczej, która intuicyjnie dążyła do powrotu stanu z sprzed reformy. Stopniowo odradzały się niektóre praktyki sprzed reformy.

Mimo to faktyczny proces prywatyzacji postępował (prywatyzacja w ujęciu ekonomiczno-socjologicznym a nie prawnym). Jeszcze przed 1989 rokiem powstawały liczne spółki między osobami prywatnymi i przedsiębiorstwami uspołecznionymi (według oficjalnych danych 1593). W roku 1989 powstało, według różnych danych, od 3457 (NIK) do nawet ponad 12 tys. takich spółek. Spółki prawa handlowego z udziałem przedsiębiorstw państwowych istniały aż w 175 spośród 1700 największych przedsiębiorstw sektora państwowego. Choć proces prywatyzacji nie rozpoczął się jeszcze oficjalnie, jak widać faktycznie miał się dobrze. Spółki te często były nazywane „nomenklaturowymi”, a sam proces nazwano „uwłaszczenia nomenklatury”. Że nie ma w tych stwierdzeniach przesady pokazują następujące dane: do spółek tych należało 1000 dyrektorów, wicedyrektorów, kierowników zakładów i głównych księgowych, 580 prezesów spółdzielni, 9 wojewodów, 57 prezydentów i naczelników miast, a także 80 działaczy partii politycznych i związków zawodowych. Spółki te nie prowadziły w praktyce prawie żadnej pożytecznej działalności, należy uznać za Jackiem Tittenbrunem jednym z największych, jeżeli nie największym, znawców meandrów polskiej prywatyzacji, że rola ich sprowadzała się głównie do akumulacji pierwotnej[4]. Nieuregulowanie kwestii wyceny przekazywanego majątku sprawiała że jego cena była najczęściej zaniżona, za podstawę wyceny przyjmowano zazwyczaj tylko jego wartość księgową pomijając np. wartość przedsiębiorstwa jako określonej materialnej całości. Umożliwiało to przejmowanie państwowych zakładów praktycznie za bezcen.

Ta żywiołowa „nomenklaturowa” prywatyzacja stworzyła jednak potrzebę jej prawnego unormowania. W pewnym więc sensie była oprócz politycznych decyzji nowych władz jednym z najsilniejszych czynników umożliwiających restaurację kapitalizmu. Tworzyła ona z warstwy „menedżerskiej” w państwowych przedsiębiorstwach parakapitalistów, którzy pragnęli stać się już kapitalistami oficjalnymi, a do tego potrzebowali prawnego unormowania kwestii własności przejmowanych przez siebie przedsiębiorstw. Stali się oni więc jedną z bardziej świadomych swoich – już klasowych – interesów, grup w ówczesnej Polsce.

Z kolei uchwalona 23 grudnia 1988 roku, przez rząd Mieczysława Rakowskiego, ustawa o swobodzie działalności gospodarczej, dawała „prywatnej przedsiębiorczości” taką wolność że Centrum im. Adama Smitha zastanawiała się ostatnio czy jej nie przywrócić. Miała więc duże znaczenie dla zwiększenia udziału prywatnych przedsiębiorstw w całości gospodarki.

Na całego

Było to wszystko jednak tylko preludium tego co działo się w latach 90-tych. We wrześniu 1989 roku powstaje pierwszy „solidarnościowy” rząd Tadeusza Mazowieckiego, który postawił sobie za cel, choć może nie artykułowano tego na samym początku wprost, wprowadzenie w Polsce kapitalizmu. Do tego niezbędna była prywatyzacja. O tym że nowy rząd był świadomy swoich celów i wiedział co robi świadczy choćby wypowiedź Jacka Rostowskiego (w latach 1989 – 91 doradca ministra finansów) z stycznia 1990 roku, który zapytany czy umowy okrągło stołowe nie krępowały poczynań rządu odpowiedział: „Oczywiście. I chodziło tu głównie o odejście od tych umów”. Z kolei Waldemar Kuczyński, najbliższy współpracownik i szef zespołu doradców Tadeusza Mazowieckiego, potem minister przekształceń własnościowych w 1998 roku tak wspominał przyczyny wyboru na stanowisko ministra finansów Leszka Balcerowicza: „Szukaliśmy człowieka do zdefiniowanej wcześniej koncepcji. Uważałem receptę liberalną za najwłaściwszą, żadnych eksperymentów i trzecich dróg, tylko korzystanie ze sprawdzonych wzorów. Balcerowicz nie miał jakiejś tajemnej, niedostępnej innym wiedzy. Miał za to cenną cechę, ośli upór”[5]. Wybrano więc kapitalizm w jego najostrzejszej neoliberalnej formie.

Nowa ekipa szybko zabrała się do roboty. Wprowadzono szereg niekorzystnych dla przedsiębiorstw państwowych rozwiązań. Przede wszystkim musiały one oprócz podatku obrotowego i dochodowego płacić podatek od wartości majątku trwałego, myląco nazwany dywidendą. Często okazywał się on zabójczy, bo płatny, w tej samej wysokości przy malejących obrotach i dochodach. Te musiały maleć biorąc pod uwagę inne posunięcia rządu. Przede wszystkim zniesiono regulację cen większości towarów (wcześniej rząd Rakowskiego zniósł ją dla żywności), co spowodowało drożyznę. O 400% podniesiono ceny wszystkich nośników energii, bardzo znacznie podniesiono także oprocentowanie kredytów w 1991 roku wynosiło ono już 120%! Spowodowało to oczywiście Gigantyczną inflację, którą rząd zamierzał zwalczać ograniczając popyt. Podstawowym środkiem jego ograniczania stał się podatek od ponadnormatywnego wzrostu wynagrodzeń, zwany „popiwkiem”. Szybko kurczył się więc rynek wewnętrzny, zewnętrzny został z kolei drastycznie ograniczany utratą rynków byłej RWPG. Tak w obrazowy sposób opisuje tamtą sytuacje Jacek Tittenbrun: „Restrykcje narzucone przedsiębiorstwom publicznym były więc starannie przemyślane i celowo – z punktu widzenia nadrzędnego zadania – ustrojowej przebudowy – dobrane. Podwójny nelson popiwku i dywidendy pchał je do przekształceń własnościowych, gdyż oba te podatki obciążały jedynie przedsiębiorstwa państwowe. Gdyby zaś mimo wszystko nie miały na taką transformację ochoty, pompy ssące polityki fiskalnej i kredytowej miały je wyniszczyć do stanu, w jakim mógłby na nich położyć rękę likwidator”.

Nie były to zresztą jedyne działania utrudniające żywot przedsiębiorstwom państwowym. Cel był jasny, tak mówił o tym np. Tadeusz Syryjczyk (minister przemysłu w rządzie T. Mazowieckiego): „Oczekujemy, że przedsiębiorstwa nie dostosowane do rynku zbankrutują, a ich zasoby (majątek, załoga, zaopatrzenie) przejdą do nowych przedsiębiorstw”[6]. W skutek tej polityki udział przedsiębiorstw deficytowych w ogólnej liczbie przedsiębiorstw wzrósł z 9,9% w roku 1990 do 37,7% w 1991, z kolei liczba branż deficytowych w przemyśle z 26 do 57. Pogarszająca się kondycja państwowych zakładów mogła w końcu posłużyć jako dowód na konieczność prywatyzacji, i nie ważne że była wywołana działaniami rządu. „Niewidzialna ręka rynku” skorzystała więc z jak najbardziej widzialnej reki państwa. Dodajmy jeszcze że w 1993 r. podatki przypadające na jednego zatrudnionego były w sektorze publicznym trzykrotnie wyższe niż w sektorze prywatnym.

Jak to się robi

13 lipca 1990 roku Sejm przyjął ustawę o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych, która określała możliwe ścieżki prywatyzacji. Dawała ramy prawne dla restauracji własności prywatnej. Była więc ona milowym krokiem w kierunku pełnej kapitalistycznej transformacji.

Najbardziej „promenedżerskim” rozwiązaniem była prywatyzacja likwidacyjna, zwana potem bezpośrednią. W tej ścieżce rząd preferował wniesienie przedsiębiorstwa aportem do spółki z wyłonionym w publicznym trybie inwestorem. Byłaby ona dzięki temu automatycznie dokapitalizowana, co dawało by jej większe szanse na rozwój. Nie było to jednak rozwiązanie zbyt popularne. Zaważyła na tym głównie postawa „klasy menedżerskiej”, dla której nieznany i co za tym idzie nieprzewidywalny inwestor mógł stanowić potencjalne zagrożenie.

Najpopularniejszą podścieżką stał się tzw. leasing. Czyli odpłatne korzystaniem z mienia przedsiębiorstwa przez stronę leasingującą, formalnym właścicielem pozostaje tu jeszcze państwo. Po pewnym czasie wprowadzono przepis umożliwiający zamianę umowy leasingowej na umowę kupna-sprzedaży. Jednak udziałowcy lub akcjonariusze spółek z ograniczoną odpowiedzialnością, bądź spółek akcyjnych stają się faktycznie ekonomicznymi właścicielami środków produkcji danego przedsiębiorstwa. Choć własność taka jest niepełna, bo nie mogą nią swobodnie dysponować, przede wszystkim nie mogą, do momentu wykupienia przedsiębiorstwa, sprzedać go, lub jego części. W praktyce jednak możliwości dysponowania majątkiem danego przedsiębiorstwa podlegać mogły negocjacji z państwem.

Powszechnie używaną nazwą tej ścieżki stała się „prywatyzacja pracownicza”. Pracownicy mogli w niej uczestniczyć jako posiadacze akcji/udziałów danej firmy. Uzyskali oni możliwości nabywania do 20% akcji prywatyzowanego przedsiębiorstwa po cenach preferencyjnych (50% wartości akcji) z czasem wprowadzono także możliwość przekazywania pracownikom za darmo 15% akcji. Możliwość uzyskania udziałów miała przekonać załogi do prywatyzacji ich zakładów. Nazwa ta jest jednak myląca, jako że sugeruje względny równy podział własności tych przedsiębiorstw. Stało się jednak inaczej. O ile w momencie powstawania „spółek pracowniczych” kierownictwo miało większość akcji w co ósmej spółce, to pod koniec 1992 roku – w co szóstej. W ponad połowie firm „pracowniczych” kierownictwo posiadało wiodący, co najmniej 26%, pakiet akcji. Z biegiem czasu sytuacja ta się pogłębiała i udział załogi w kapitale akcyjnym czy udziałowym systematycznie malał.

Dlatego należy, w tym momencie, rozróżnić formalną od realnej własności kapitału. Mówiąc, krótko jeśli własność pewnej liczby akcji pozwala komuś na życie bez pracy, to można uznać że wyraża ona realną własność środków produkcji. Według ustaleń Jacka Tittenbruna (odnoszących się do 1995 roku) zaledwie 2-3% pracowników spółek leasingujących można uznać za uwłaszczonych realnie a nie tylko nominalnie[7]. Strukturę własności takich przedsiębiorstw można więc podzielić na wąską kapitalistyczna elitę, rekrutującą się z zarządu, troszkę szerszą grupę realnie uwłaszczonych (których status materialny można porównać do drobnomieszczaństwa) i najszerszą masę robotników pozbawioną realnej a bardzo często także formalnej własności.

W takiej sytuacji szybko ustąpiły, wśród nowych elit, początkowe uprzedzenia w stosunku do spółek „pracowniczych”. Przekonano się że nie mają one nic wspólnego ze spółdzielniami i nie są przejawem żadnego bolszewizmu czy kolektywizmu, a wyrażają głównie interesy „klas menedżerskich”, które świadome swoich celów i siły (Choćby dysponowanie funduszami przedsiębiorstwa, które można przeznaczyć na zasilanie kampanii wyborczej polityków i ich partii. Czy istnienie kontaktów towarzyskich między politykami kadrą menedżerską) wykorzystały je aby uwłaszczyć się na majątku państwowym.

Robotnikom prywatyzacja taka nie przyniosła zatem żadnych korzyści, oddajmy ponownie głos Jackowi Tittenbrunowi: „Z punktu widzenia […] robotników i innych szeregowych pracowników rezultat własnościowego przekształcenia ich przedsiębiorstwa okazał się ironiczny; w robotniczych decyzjach o poparciu dyrekcyjnych założycielskich projektów, we własnych inicjatywach oddolnych czy w oporze wobec obecności inwestorów z zewnątrz istotną rolę odgrywała obrona przed poddaniem się władzy kapitału. Tymczasem okazało się, że do ustanowienia w firmie kapitalistycznych porządków nie są wcale potrzebni „obcy”, równie sprawni okazali się na tym polu „swoi” szefowie”[8]. A dodać trzeba że, jak się okazało, płace w tych spółkach były niższe niż w innych porównywalnych typach przedsiębiorstw.

Drugą ścieżka, na której dokonywano prywatyzacji, była ścieżka kapitałowa, czyli przekształcenie przedsiębiorstwa w jednoosobową spółkę skarbu państwa (akcyjną albo z ograniczona odpowiedzialnością) a następnie zbywanie jej akcji lub udziałów. Akcje mogli nabywać zarówno drobni inwestorzy, krajowi nabywcy pakietów większościowych jak i inwestorzy zagraniczni.

Także w tej ścieżce pracownicy uzyskali prawo nabycia akcji. Liczba akcji pracowniczych wahała się od 1 do 20%, pracownicy mogli je nabyć na warunkach preferowanych (cena obniżona o połowę). Miało to być dla nich zachętom by poparli prywatyzację, lub przynajmniej się jej nie sprzeciwiali. Zasady uczestnictwa w pakiecie akcji pracowniczych poszczególnych grup załogi regulowały regulaminy wewnętrzne przedsiębiorstw. Najczęściej przyjmowanym kryterium był staż pracy, w wielu zakładach wprowadzono dodatkowe kryterium dotyczące przydatności, czy znaczenia dla zakładu. Był to postulat „klas menedżerskich”, dawało ono podstawę do wyodrębnienia „akcji menedżerskich”, postulat ten był mocno wspierany przez Konfederację Pracodawców Polskich. Z chwilą jednak zmiany przedsiębiorstwa w spółkę, pracownicy tracili resztki wpływu na jego działalność, kończył bowiem w tym momencie byt samorząd pracowniczy. Było więc to swego rodzaju przehandlowanie, choćby ograniczonych, praw współdecydowania o zakładzie, za miraże uwłaszczenia.

Podobnie jak przy „prywatyzacji pracowniczej”, także i w tym przypadku dla większości szeregowych pracowników pakiet akcji jaki uzyskali nie pozwolił im nawet na drobnokapitalistyczne uwłaszczenie. Pozostały one dla nich więc co najwyżej dodatkiem do pensji. Że tak w istocie było świadczy choćby fakt, że udziały jakie przypadły robotnikom nie przeważyły nad ich interesami jako pracowników najemnych, po prywatyzacji ciągle interesowali się oni głównie swoimi płacami. Warto tu zauważyć że po zmianie formy własności na prywatną przestawał ich obowiązywać wspomniany już „popiwek”, był to następny bodziec skłaniający do poparcia prywatyzacji. Na realne uwłaszczenie się, miała więc szanse ponownie tylko kadra zarządzająca.

Niezależnie od ścieżki na jakiej była dokonywana prywatyzacja, stawała się ona często okazją do różnego rodzaju przekrętów. Nieprawidłowości przy zmianie właściciela stały się wręcz normą. Często dochodziło do sytuacji że na wycenę sprzedawanych przedsiębiorstw mieli wpływ członkowie zarządu, którzy jednocześnie byli zainteresowani jego nabyciem. Niema więc się co dziwić że wyceny te były konsekwentnie poniżej ich wartości. Oddajmy zresztą głos świadkowi tych wydarzeń przedsiębiorcy a jednocześnie posłowi Unii Demokratycznej pierwszej i drugiej kadencji Andrzejowi Czerneckiemu, który wspominał w „Gazecie Wyborczej” grzeszki swoich kolegów i koleżanek: „Były sytuacje, kiedy duże prywatyzowane fabryki kupowali ludzie nie mający grosza przy duszy. Wystarczyła decyzja „zaprzyjaźnionego” ministra, z którą szedł pan do banku, prosząc o kredyt na sfinansowanie transakcji. Bank wiedząc, że przedsiębiorstwo jest warte dużo więcej, a cała sprawa jest przekrętem „umocowanym politycznie”, a więc jak najbardziej bezpiecznym, dawał kredyt bez żadnych problemów. Potem prowadził pan tę fabrykę przez chwilę, po czym znajdował pan dla niej tzw. strategicznego inwestora i sprzedawał mu z dziewięciokrotnym przebiciem. A początek był zero. Za odpowiednią działkę goli ludzie stawali się miliarderami z dnia na dzień. […] Jak można było sprywatyzować fabrykę X za 100 milionów, a przyszedł facet, który dawał 10 i bokiem jeszcze milion, to się sprzedawało za dychę” – i jeszcze – „Rząd Bieleckiego wprowadził pierwsze zezwolenia i koncesje […] Zezwolenia zaczęli dawać ci, którzy „sponsorowali” rozwijające się polskie partie czekami z wystarczającą ilością zer. W rządzie byli już prywatni przedsiębiorcy, więc wszystko załatwiało się jak w rodzinie”[9]. Ewa Tomaszewska (działaczka „Solidarności”), także w „Gazecie Wyborczej” wspomina: „Lansowano tezę, że potrzeba nam polskiego kapitału i niechby nawet ten pierwszy milion został ukradziony. Słyszałam to od niektórych moich kolegów z podziemia!”[10]. Widać że taki stan rzeczy był przez ekipę „solidarnościową” nie tylko akceptowany, ale w pewnym sensie uważany za naturalny.

Tego typu bezczelność była typowa przede wszystkim na początku tzw. transformacji ustrojowej, nie znaczy to jednak że podobne praktyki ustały w miarę upływu czasu. Im na większą skalę przeprowadzana jest prywatyzacja, tym większe pieniądze wchodzą w grę, a im większe pieniądze tym większa pokusa działania w nieco mniej „formalny” sposób. Kto wie może powinniśmy się spodziewać w najbliższym czasie kilku nowych afer gospodarczych, w końcu plany rządu przewidują największą falę prywatyzacji od lat.

Memento

Wszelkie te pakiety akcji pracowniczych i „prywatyzacje pracownicze” miały więc pomóc przekonać robotników do prywatyzacji. W pewnym sensie ich przekupić, dać nadzieję na awans w społecznej drabinie. Okazały się jednak dla większości robotników tylko mirażem realnego uwłaszczenia, tymczasem ich pozycja jako pracowników najemnych systematycznie się pogarszała. Podstawową przesłanką robotniczego przyzwolenia na prywatyzację była świadomość jej niezbędności dla dalszej egzystencji zakładu, a więc obrony ich miejsc pracy. W wytworzonej, w dużej mierze przez działania rządu, sytuacji prywatyzacja okazywała się często jedyną szansą na przetrwanie zakładu, nadzieje z nią związane często jednak okazywały się płonne.

Nie znaczy to że polscy robotnicy jednoznacznie popierali prywatyzacje. Postawy robotników były oczywiście różne. Częsta była sytuacja że robotnicy popierali prywatyzację ogólnie, ale byli jej przeciwni jeśli chodzi o ich zakład. Największe poparcie dla niej wśród robotników odnotowano w czasach kiedy dużo się o niej mówiło, ale jeszcze jej masowo nie realizowano, czyli na początku 1990 roku. Potem poparcie dla niej spadało, odsetek robotników, których można zaliczyć do „obozu antyprywatyzacyjnego” w latach 1990-94 wahał się od 40 do nawet 60% robotników w latach 1992-93[11]. Na postawę proprywatyzacyjną miała na pewna wpływ postawa „Solidarności”, która proces ten poparła bezdyskusyjnie. Szczególnie robotnikom związanym z „Solidarnością” czy to formalnie czy emocjonalnie, trudno było przeciwko prywatyzacji protestować. Prywatyzację i inne antypracownicze reformy realizowały „solidarnościowe” rządy, które uzyskały pomoc związku w ich realizowaniu, czy to poprzez poparcie przez związkowych parlamentarzystów „planu Balcerowicza”, czy rozpostarcie słynnego „parasola ochronnego” nad antypracowniczymi działaniami rządu. Karol Modzelewski tak wspomina czasy tuż po przegłosowaniu w Senacie pakietu reform składających się na plan Balcerowicza: „Potem pojechałem do zakładów Hydral we Wrocławiu, dziś już chyba nieistniejących. Było 400-500 osób w hali fabrycznej. I było zgorszenie, że krytykuję NASZ rząd!”[12]. Rząd więc w początkach swojej działalności mógł liczyć na wakacje od poważnych protestów społecznych i skwapliwie to wykorzystał. I to właśnie postawa tego związku zaważyła na kształcie transformacji ustrojowej, której częścią była, jak często określają to teraz ludzie z tego samego związku, „złodziejska prywatyzacja”.

Za najbardziej bezpośrednie negatywne skutki społeczne prywatyzacji uznać należy pogarszające się stosunki pracy w zakładach i bezrobocie. Wraz z prywatyzacją pogarsza się jakość zatrudnienia. Po pierwszym wzroście, związanym z próbą przekonania do prywatyzacji, spadały przeważnie pensje w prywatyzowanych przedsiębiorstwach. Dopiero po pewnym czasie zaczęły rosnąć nie dorównując jednak wzrostowi wydajności. Wraz z wzrastającym bezrobociem malała pewność zatrudnienia. Pojawiają się w prywatyzowanych przedsiębiorstwach praktyki kojarzone dotychczas w Polsce z dziewiętnastowiecznym kapitalizmem. Inspekcja pracy zaczęła odnotowywać coraz więcej skarg pracowniczych, od 1992 do 1997 roku liczba skarg wzrosła z 13,4 tys. do 26,8 tys. Na 402 przeprowadzone w latach 1992-94 przez inspekcję pracy w sprywatyzowanych zakładach kontrolach, naruszenia przepisów dotyczących czasu pracy ujawniono w 55% z nich, naruszenie przepisów o urlopach wypoczynkowych w 52%, nie terminową wypłatę wynagrodzeń w 20%, brak szkoleń 38%, a brak profilaktycznych badań lekarskich 35%. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać że praktyki takie są nadal normą w prywatnych firmach.

Bezrobocie było i jest jedną z największych plag społecznych III RP. Jedną z jego najważniejszych przyczyn stała się na początku lat 90-tych prywatyzacja. Polityka stosowana wobec państwowych przedsiębiorstw sprawiała że wiele z nich upadało, upadały również przedsiębiorstwa sprywatyzowane mimo że miały się okazać lepsze niż państwowe. Zagraniczni inwestorzy nie zawsze byli zainteresowani rozwijaniem zakładów które często kupili za śmieszne pieniądze, woleli je zlikwidować zmniejszając konkurencję w branży w której działali. Presja zagranicznych rynków zmuszała do redukcji zatrudnienia. W sprywatyzowanych przedsiębiorstwach dokonywano restrukturyzacji, które to słowo zaczęło się kojarzyć jednoznacznie jako synonim zwolnień. Firmy, które przejmowane w podejrzanych okolicznościach, przez różnego rodzaju awanturników były im potrzebne tylko po to by zbić majątek, a potem ulotnić się z finansami przedsiębiorstwa w nieznanym kierunku. Specyficznie dokonała się prywatyzacja na wsi. Decyzją Leszka Balcerowicza w jednym dniu postawiono wszystkie Państwowe Gospodarstwa Rolne w stan upadłości nie patrząc na wyniki finansowe poszczególnych przedsiębiorstw. Ludzie tam pracujący stracili pracę, a wsie po pegeerowskie stały się enklawami biedy bez szans na jakikolwiek rozwój. Ziemię przejęła Agencja Własności Rolnej, majątek ruchomy (maszyny, zapasy, zwierzęta) odrębną decyzją przejęli bądź byli dyrektorzy tychże zakładów, bądź sołtysi. Przy okazji uwłaszczył się Kościół Katolicki, który dzięki ustawie o zwrocie majątków kościelnych, „odzyskał” już chyba więcej ziemi niż miał przed wojną.

Bezrobocie wzrosło więc lawinowo, pod koniec 1990 roku sięgnęło 6,5 a pod koniec 1991 już 12,2%. Rosło dalej aż do 1994 roku po czym zaczęło delikatnie spadać. Na początku XXI wieku przekroczyło nawet 20%. Nigdy w III RP nie spadło ono poniżej 1 mln osób. Dodatkowo tak szaleńcza prywatyzacja i związany z nią upadek wielu zakładów spowodował spadek produkcji zarówno przemysłowej jak i rolnej (likwidacja PGR-ów). PKB w latach 1990-1991 spadło łącznie o 18%. Taki stan rzeczy wepchnął dużą część społeczeństw w biedę, z której niewielu udało się wyrwać, a wskaźniki biedy w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat raczej rosną niż maleją.

Teraz gdy rząd przedstawia, i zaczyna już realizować, swe plany, a premier Pawlak jako bardziej prospołeczne rozwiązanie proponuje „prywatyzację pracowniczą”, pamiętać trzeba o skutkach tamtej polityki. Choć prywatyzacja jest tylko jedną z przyczyn wzrostu biedy czy bezrobocia, to była jedną z przyczyn najważniejszych, bez niej nie można by sobie przecież wyobrazić kapitalistycznej transformacji w Polsce. Pierwszym zagrożeniem dla pracowników prywatyzowanych obecnie przedsiębiorstw, będzie niewątpliwie atak na ich płace i warunki pracy. Pracownicy ci nie powinni pokładać nadziei w negocjowaniu ewentualnych paktów socjalnych, praktyka pokazuje że dla kapitalisty znaczą one niewiele. A trudno sobie wyobrazić by rząd PO jakoś szczególnie gorliwie dbał o ich przestrzeganie.

Jeżeli pracownicy tych przedsiębiorstw nie chcą się stać ofiarami „koniecznych dostosowań” i restrukturyzacji, powinni pomyśleć o protestach innych niż internetowe.

Przypisy:
1. http://www.solidarnosc.org.pl/pl/aktualnosci/internetowy-protest-pracownikow-kghm.html.
2. „Polska Kurier Lubelski”, 2009.12.19., s.13, http://www.kghm.sos.pl/images/stories/dlugi_artykul/Balcerowicz.jpg.
3. Florian Nowicki, „O stalinizmie, kontrrewolucji i trockizmie. Komentarz do polemiki Sylwestrowicz Heine”, http://www.wladzarobotnicza.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=212:o-stalinizmie-kontrrewolucji-i-trockizmie-komentarz-do-polemiki-sylwestrowicz-heine&catid=55:teoria&Itemid=73.
4. Jacek Tittenbrun, „Własność i Interesy – Prywatyzacja w Polsce w ujęciu socjologii gospodarki”, http://main3.amu.edu.pl/~jacek/pryw_w_pol.html.
5. Jacek Tittenbrun, „Bez mandatu”, http://main3.amu.edu.pl/~jacek/BEZ%20MANDATU.html.
6. Ibidem.
7. Jacek Tittenbrun, „Własność i Interesy – Prywatyzacja…”.
8. Ibidem.
9. Florian Nowicki, „O stalinizmie, kontrrewolucji i trockizmie…”.
10. Jacek Tittenbrun, „Bez mandatu”.
11. Więcej o stosunku robotników do prywatyzacji zobacz: Florian Nowicki, „Postawy robotników wobec prywatyzacji”, w: „Rewolucja” nr 3, s. 71-106.
12. Karol Modzelewski, „Jestem z tej Polski, która ginie”, http://www.lewica.pl/?id=20786.

About Alternatywa Socjalistyczna

Alternatywa Socjalistyczna jest polską sekcją International Socialist Alternative
Scroll To Top