Odpowiedź na artykuł „Tajemnica Róży L.”, autorstwa Rafała Wosia, który ukazał się w tygodniku Polityka nr 14/2018
Damian Winczewski
Od wielu miesięcy trwa zmasowana ofensywa ideologiczna sił prawicowych, które środkami policyjnymi i administracyjnymi chcą wymazać radykalniejszą część lewicy z przestrzeni publicznej łącznie z jej największymi bohaterami. Choć prymat wiodą w tym siły zoologicznych antykomunistów powiązanych z partią rządzącą i jej przybudówkami w postaci Instytutu Pamięci Narodowej, to wszystko dzieje się za przyzwoleniem znajdujących się w opozycji liberałów. Nie mają oni bowiem problemu z wychwalaniem i kultem żołnierzy powojennego antykomunistycznego podziemia, spośród których wiele specjalizowało się w morderstwach na lewicowych działaczach jeszcze w trakcie walki o wyzwolenie spod niemieckiej okupacji. Przy całym tym ruchu w Polsce odnajdują się oddolnie organizujące się grupki śmiałych lewicowych działaczy, którzy bronią dobrego imienia wielkich postaci ruchu robotniczego mimo ogólnopolskiej nagonki. Choć oddolnie działające grupy broniące lewicowej tożsamości budzą nasz głęboki szacunek i podziw, to jako reprezentanci tradycji marksistowskiej zależy nam aby ta obrona była oparta na faktach oraz prawdzie historycznej, ponieważ marksizm, tak jak poprzedzające go systemy filozoficzne za swój główny cel oprócz zmiany społecznej uznaje dojście do prawdy.
Obrona lewicowych miejsc pamięci w kapitalistycznej, konserwatywno-liberalnej Polsce dostarcza pewnych problemów powyższej natury. Czy rzeczywiście może istnieć jakaś wspólna przestrzeń symboliczna łącząca cały naród (w imię zasad demokracji liberalnej, tudzież mitycznej zgody narodowej) bez względu na polaryzację klasową przerastającą w partykularne różnice kulturowe, polityczne itd.? W przestrzeni takiej obok siebie mieliby funkcjonować zarówno dąbrowszczacy i żołnierze wyklęci, Róża Luksemburg i Roman Dmowski. Rozpatrując rzecz z punktu widzenia puryzmu ideologicznego trzeba byłoby stwierdzić, że jest to absolutnie wykluczone i lewica powinna całkowicie się od takiej wizji odciąć stawiając na budowę własnego „mikrokosmosu” z lewicową historią i panteonem proletariackich bohaterów. Problem polega na tym, że materialnych warunków budowy autonomicznej mikroprzestrzeni symbolicznej obecnie nie posiadamy, toteż nie może dziwić determinacja poszczególnych grup działaczy żeby w przestrzeni globalnej ocalić co się da. Nie znaczy to, że nie ma sensu budować lewicowej symboliki w separacji od świata kapitalistycznych mediów i ich propagandy, ale nie można nie doceniać tej swoistej kulturowej wojny partyzanckiej lewicy o to, by w oficjalnym przekazie medialnym, który dociera do przeciętnego robotnika, czy innych adresatów socjalistycznej polityki zaistniał pozytywny obraz ważnych dla nas postaci.
Jednakowoż reguły gry w kapitalistycznej „demokracji” są bezlitosne. Warunkiem współwystępowania historycznych bohaterów lewicy z obiektami kultu antykomunistycznej prawicy jest pudrowanie tych pierwszych i modyfikowanie ich wizerunku w taki sposób żeby był akceptowalny również dla osób z lewicą w ogóle się nie identyfikujących. Innymi słowy warunkiem tym jest taka uniwersalizacja postaw i wartości reprezentowanych przez postacie lewicowe tak aby pasowały do treści uniwersalizmu liberalnego. Mówiąc dosadniej chodzi tu o „upupianie” i kastrowanie tych postaci z treści rewolucyjnych, na rzecz ogólnikowych haseł o np. wolności i demokracji. I tak niekiedy dąbrowszczacy są bronieni argumentami w rodzaju „nie wszyscy byli komunistami”, „niektórzy walczyli w wojsku polskim we Francji”, „tylko niektórzy byli ubekami”…innych np. Kruczkowskiego, że był nie tyle komunistą, co ważnym literatem, Janka Krasickiego, że „był młodym chłopakiem walczącym z Niemcami” itd. itp. Oczywiście bronić da się tylko tych, którzy posiadają odpowiednio silne „niekomunistyczne” atrybuty, co wyklucza na wstępie postacie z rewolucją totalnie się kojarzące jak np. Feliks Dzierżyński. Zatem ta strategia obrony polega na odcinaniu kolejnych ugrupowań i postaci od wartości na lewicy kojarzących się pozytywnie, czyli – rewolucji, zmiany społecznej, socjalizmu. Tym samym obrona rewolucjonistów przed antykomunistycznym dyskursem polega na włączeniu ich do niego i ukrycia wartości rzeczywiście dla lewicowej polityki kluczowych.
Również taką metodę przybrał powszechnie doceniany na lewicy dziennikarz i publicysta Rafał Woś. Zasłynął on głównie promowaniem lewicowych koncepcji ekonomicznych wywodzących się z szerokiego nurtu tzw. ekonomii heterodoksyjnej w meinstreamowych mediach przybliżając je w ten sposób szerszej publice. Co prawda niejednokrotnie czyni to pobieżnie i w dużym uproszczeniu, ale trudno wymagać żeby krótkie teksty publicystyczne pisane były z akademicką precyzją. Z drugiej strony współwystępowanie u pana redaktora powierzchownego podejścia do lewicowych idei ekonomicznych wraz z pewną dozą sympatii i zrozumienia dla polityki gospodarczej rządzącej partii (1) wydaje się być nieprzypadkowe. Wydaje się, że redaktor ów ma pozytywny stosunek do eklektyzmu w gospodarce po to, aby usprawiedliwić niektóre pragmatyczne w jego mniemaniu rozwiązania ekonomiczne. Na swoje i nasze nieszczęście podobne podejście zapragnął wykazać również w odniesieniu do lewicowej polityki historycznej.
Artykuł pana Wosia o Róży Luksemburg z ostatniej Polityki (2) jest próbą przybliżenia tej postaci i jej antykapitalistycznych idei za pomocą konserwatywno-liberalnego języka, którego użycie ma być pragmatycznym zabiegiem dzięki czemu postać polskiej marksistki miała by zyskać legitymizację w przestrzeni publicznej jako „słynna Polka” z „ciekawymi, oryginalnymi pomysłami”. To zresztą zapowiada sam lead artykułu, który ma zachęcić czytelnika słowami, że Róża Luksemburg to najsłynniejsza Polka obok Marii Curie-Skłodowskiej. Informacja sensacyjna, choć trudna do potwierdzenia, ale zapewne nie z gruntu fałszywa ze względu na rzeczywistą rozpoznawalność obu Polek – choć można powątpiewać, czy rzeczywiście ich sława idzie w parze z równie dobrą znajomością pochodzenia obu tych postaci. Warto by redaktor Woś poszedł dalej tą drogą i w kolejnym tekście wspomniał coś o Polakach również słynnych, co papież Jan Paweł II, czy Lech Wałęsa – wystarczyłoby napisać artykuł na temat wywołanego wcześniej Feliksa Dzierżyńskiego, który według najnowszych biografii miał zadatki na całkiem niezłego ekonomistę, co powinno zainteresować pana redaktora lub mógłby coś opowiedzieć o powszechnie znanym stalinowskim prokuratorze Andrzeju Wyszyńskim, który w skali międzynarodowej jest chyba bardziej znany od swojego krewniaka, na polskim podwórku występującym pod medialnym kryptonimem „Prymas Tysiąclecia”.
To jednak nie publicystyczna rozwiązłość redaktora jest powodem naszej interwencji. Jest nim przede wszystkim koncyliacyjna narracja wokół postaci Róży Luksemburg połączona z zaprezentowaniem dość dziwnych „faktów”, które najprawdopodobniej zostały wyssane z palca. Już od początku mamy do czynienia z zadziwiającymi informacjami – ponoć po śmierci została okrzyknięta wrogiem publicznym w Związku Radzieckim. Próżno w tekście szukać jakichkolwiek dowodów na tą tezę. Należy więc to uznać za chwyt retoryczny mający ocieplić wizerunek Luksemburg u antykomunistycznego czytelnika. Uznanie za wroga publicznego postaci, którą mimo krytyki w punktach wychwalało się w czasach realnego socjalizmu jako wielką rewolucjonistkę, o której z szacunkiem wypowiadali się wszyscy główni marksistowscy teoretycy, której imieniem nazywano ulice byłoby wyjątkowym absurdem.
W pierwszej części szanowny redaktor skupił się na opisaniu rzeczywiście ważnej roli jaką Róża Luksemburg odegrała dla rozwoju ruchu emancypacji kobiet. Jednak podobnie jak wielu liberalnych autorek, które po kilku dekadach zaczęły wychwalać polską marksistkę i przedstawiać ją jako symbol feminizmu Wosia nie zainteresowały zupełnie jej poglądy na tą sprawę. Ograniczył się jedynie do podania drugorzędnych informacji i anegdotek, jak to Luksemburg przez swój nieustępliwy charakter nie dała się stłamsić otaczającym ją w ruchu socjaldemokratycznym seksistom. Zaiste piękna to historia, lecz Woś zamiast przytoczyć choćby w dwóch-trzech zdaniach główne tezy polskiej rewolucjonistki wolał wcielić się w heglowskiego kamerdynera tj. zamiast spróbować zaprezentować znaczenie jej roli dla historii i teorii feminizmu przez soczewkę teorii wybrał podglądanie przez dziurkę od klucza jej cech osobistych, nic to, że ocenionych pozytywnie. Jedyne co Woś ma do powiedzenia w kwestiach rzeczywiście istotnych, to powtórzenie starych mitów o tym, że rzekomo Luksemburg za feministkę się nie uważała a sam ruch kobiecy niezbyt ją interesował. Tymczasem powszechnie wiadome jest, że ruchu kobiecego jako takiego nie negowała, tylko jego burżuazyjną część zauważając całkiem słusznie, że więzy klasowe są dużo silniejsze niż płciowe, a zatem w sytuacji przedrewolucyjnej, czy też rewolucyjnej burżuazyjne feministki dużo silniej angażują się po stronie mężczyzn ze swojej klasy niż spauperyzowanych proletariuszek. Luksemburg nie negowała ruchu feministycznego jako takiego, lecz zwyczajnie uważała, że ruch kobiecy powinien być związany nierozerwalnym sojuszem z ruchem robotniczym, gdyż jest to główny warunek wywalczenia postępowych praw, podczas gdy ruch feminizmu burżuazyjnego w dłuższej perspektywie do zaoferowania miał jedynie kosmetyczne zmiany nie naruszające struktury klasowej społeczeństwa. Mit odcięcia się naszej bohaterki od ruchu feministycznego również jest fałszywy, gdyż bazuje na niepełnych informacjach z jej wczesnej działalności. Jednak druga dekada XX wieku, od konferencji SPD w Jenie aż po powstanie Spartakusa w Niemczech w 1919r., jest okresem, w którym Róża Luksemburg w pełni deklaruje się i aktywizuje po stronie feminizmu socjalistycznego. W licznych wystąpieniach i przemówieniach opowiadała się za prawem kobiet do głosowania, ale też ich pełnym wyzwoleniem. Do końca swojej aktywności nie znalazła jednak czasu na publikację jakiegoś bardziej znaczącego dzieła poświęconego kwestii kobiecej, co stało się fundamentem dla popularnego po dziś dzień mitu jakoby działaczka ta feministką nigdy nie była. Jednak niedługo przed swoją śmiercią zwierzała się w liście do Klary Zetkin, że kwestia kobieca jest dla niej bardzo ważnym problemem i być może powinna napisać coś na ten temat, aby podnieść poziom świadomości towarzyszy partyjnych. Niestety splot historycznych wydarzeń przekreślił możliwość napisania dłuższej pracy na ten temat przez autorkę Akumulacji kapitału.
Z kolejnymi bajkami redaktora Wosia mamy do czynienia w punkcie, gdzie Róża Luksemburg zostaje przedstawiona jako rewolucjonistka. Rzeczywiście w tym miejscu warto oddać autorowi artykułu, że nie bał się głośno powiedzieć, że autorka Antykrytyki opowiadała się za rewolucją socjalistyczną. Jednak po szczerych wyznaniach następuje cały proceder „upupiania”, z którego wynika, że Luksemburg opowiadała się za rewolucją głównie dlatego, że taka była charakterystyka czasów w których żyła, a tak naprawdę chodziło jej głównie o upodmiotowienie mas. Co więcej pan redaktor twierdzi nawet, że takie upodmiotowienie mogłoby zdaniem Luksemburg nastąpić nawet bez upadku kapitalizmu sugerując w ten sposób, że w zasadzie można potraktować ją nie tyle jako antykapitalistkę, co bojowniczkę o liberalne wolności obywatelskie. Zapewne pan redaktor w jakiś pokrętny sposób chciał nawiązać do luksemburgistowskiej koncepcji spontaniczności mas, które w swej żywiołowości potrafią przekształcić się w samodzielny podmiot polityczny. Jest to jeden z wątków współczesnej postmarksistowskiej filozofii politycznej, która koncentruje się tylko na tym aspekcie myśli polskiej marksistki czyniąc z niej pionierkę teorii ruchów masowych. Tego typu recepcja koncentrująca się na modnych wątkach całkowicie pomija holizm filozofii rewolucji Róży Luksemburg, w której koncepcja spontaniczności mas jest jednym z elementów. Przede wszystkim filozofia ta zakładała dialektyczne połączenie mas i partii rewolucyjnej – Luksemburg zawsze podkreślała konieczność tego związku bez którego masy mogą zabrnąć w ślepą uliczkę. Walka o upodmiotowienie i podstawowe swobody nie miała służyć im samym, podobnie jak przeprowadzanie drobnych reform systemu kapitalistycznego – wszystko to miało służyć przygotowaniu gruntu pod rewolucję socjalistyczną. Kompletną bzdurą jest twierdzenie Wosia, że Luksemburg „była przeciwniczką poganiania historii”. Jest zupełnie odwrotnie – ta sojuszniczka Lenina podkreślała, że nie można czekać na krach kapitalizmu, a każda rewolucja jest przedwczesna, ponieważ nie da się określić, kiedy ów zegar historii wybije „właściwą” godzinę zmiany społecznej. Nie warto komentować również bzdur o tym, że kwestia upodmiotowienia mas stała się zarzewiem konfliktu Luksemburg z bolszewikami, którzy to, jak wynika z bajań Wosia chcieli „władzy dla samej władzy”. Róża Luksemburg popierała bolszewików, choć krytykowała ich w pewnych taktycznych sprawach spośród których za najważniejsze uważała brak kolektywizacji ziemi i podpisanie pokoju brzeskiego. Kwestie „podmiotowości” były drugorzędnym elementem jej broszury. Pisaliśmy już zresztą o tym kilka tygodni wcześniej (3). Jeszcze zabawniejsze jest twierdzenie pana redaktora, że Stalin potępił „luksemburgizm” za krytykę bolszewickich metod – Stalin krytykował głównie koncepcje ekonomiczne wyłożone w Akumulacji kapitału, gdyż były dużo ważniejsze niż krytyczne uwagi względem taktyki bolszewików, ponieważ przyjęcie założeń ekonomicznych Luksemburg wykluczało stalinowską koncepcję budowy socjalizmu w jednym kraju, tak zaciekle przecież atakowaną przez Trockiego i innych rzeczników obrony leninizmu przed stalinowską wulgaryzacją.
W ten sposób dochodzimy do części artykuły, w którym Woś rozprawia o Luksemburg jako ekonomistce. Na szczęście tutaj udało się uniknąć poważniejszych gaf, gdyż pan redaktor zdecydował się nie omawiać koncepcji ekonomicznych autorki (być może ze względu na ich rewolucyjną wymowę) lecz ograniczył się do kilku anegdot i wspominek, jak to chętnie nawiązuje do jej koncepcji współczesna ekonomia heterodoksyjna. W zasadzie z twierdzeniami Wosia trudno się w tym miejscu nie zgodzić. Róża Luksemburg rzeczywiście jest jednym ze źródłem inspiracji współczesnych ekonomistów, przy czym trzeba pamiętać, że współczesna recepcja jest w wielu miejscach mocno krytyczna. Jednak takie a nie inne przedstawienie polskiej ekonomistki jest kolejnym elementem kastrowania jej poglądów z rewolucyjnych treści, gdyż wymowa tego paragrafu artykułu Wosia jasno wskazuje, że chodzi tu o pokazanie jej jako ciekawej myślicielki ekonomicznej, tak jak niektórzy odcinają się od Marksa-rewolucjonisty i robią z niego Marksa – „ojca nowoczesnej socjologii” itd. etc.
Symptomatyczna jest też ostatnia część artykułu. Woś opisuje w nim problem stosunku Luksemburg do kultury polskiej i dość trafnie tłumaczy dlaczego ta niepodległości Polski w owym czasie nie popierała. Podpiera to przy tym niekiedy zabawnymi argumentami tłumacząc, że Luksemburg ponoć chciała doprowadzić czegoś do stworzenia na wzór Unii Europejskiej. Całkiem ciekawe nawiązanie, lecz warto uzmysłowić Wosiowi i jego czytelnikom, że choć polska marksistka rzeczywiście pragnęła federacji proletariackich republik – to zdecydowanie chodziło jej bardziej o twór, który znamy, czyli o twór w typie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Dobrze, że Woś wspomniał o tym, że Luksemburg chciała autonomii dla Kongresówki w ramach zdemokratyzowanej po rewolucji Rosji. Rzeczywiście jej koncepcja autonomii była dużo szersza niż to co proponowały w owym czasie inne stronnictwa polityczne. Słusznie Woś zauważa, że jej propozycje prawdopodobnie był dużo odważniejsze niż propozycje endeckie. Brakuje tu jednak wzmianki o konkretno-historycznym wymiarze stosunku Luksemburg do niepodległości – jej stosunek wynikał przede wszystkim z obawy o materialne warunki życia polskiej klasy robotniczej, które uległyby pogorszeniu w razie scalenia ziem polskich z zaborów należących do trzech odmiennych struktur gospodarczych. O tym, że rację miał Lenin zauważając, że kwestia samostanowienia może być dla klasy robotniczej ważniejsza niż kwestie czysto ekonomiczne redaktor Woś już niestety nie wspomniał. Zamiast tego Woś próbuje odwrócić uwagę od tej sprawy sugerując, że Róża Luksemburg nie miała czasu zmienić zdania na temat niepodległości Polski, gdyż była zbyt zajęta krytyką „bolszewickiego imperializmu i terroru”. W tym miejscu bajki redaktora sięgają zenitu. Powiada on bowiem, że krytyka ta narastała w „kolejnych pismach i listach” nie wymieniając oczywiście o jakie to teksty chodzi. O ile rzeczywiście wątek „krytyki terroru” przewija się w literaturze przedmiotu, to w zasadzie ogranicza się on tylko do broszury o rewolucji rosyjskiej. Sama Luksemburg oddolny terror niejednokrotnie popierała, zwłaszcza w czasie Rewolucji 1905 r., jak i w czasie rewolucji niemieckiej, która przypomnijmy – miała miejsce już po Rewolucji Październikowej. Zupełnie wyssana z palca jest natomiast „krytyka bolszewickiego imperializmu” – jeżeli Luksemburg już mówiła w tym kontekście o imperializmie, to mówiła o imperializmie burżuazyjnym, z którym nie potrafiła poradzić sobie zachodnioeuropejska klasa robotnicza zmuszając w ten sposób bolszewików do stosowania nierzadko drastycznych metod. Baśniowa jest też wypowiedź o wielu tekstach, w których rzekomo niechęć Luksemburg do bolszewików narastała. O ile rzeczywiście w swoim życiu Luksemburg miała przeplatające się okresy przyjaźni i konfliktów z Leninem, to po napisaniu broszury rosyjskiej w literaturze przedmiotu dyskusja toczy się nie o to, czy krytyka ta uległa zaostrzeniu, lecz jak już, to mówi się o jej złagodzeniu. Przykładowo chociażby Luksemburg nie miała problemu z akceptacją dokumentów programowych Komunistycznej Partii Robotniczej Polski przesłanych jej przez kierownictwo tej partii, a które zakładały pełną akceptację dotychczasowych działań bolszewików. Podsumowanie Wosia brzmi następująco: „zostały po niej kilka otwartych drzwi: do innego socjalizmu, innej integracji europejskiej, innej polityki”. Cóż baśń musi mieć baśniowe zakończenie. Ci, którzy rzeczywiście znają twórczość polskiej rewolucjonistki wiedzą, że zostają po niej otwarte drzwi, ale do socjalizmu, integracji, i polityki której ramy wspólnie z Luksemburg nakreślili Lenin i Trocki. O taką politykę warto walczyć.
Nie będziemy się więcej pastwić nad redaktorem Wosiem. Trudno oczekiwać od socjalliberała żeby pisał rzetelne i merytoryczne teksty o marksistach. Ze względu jednak na popularność tego autora w niektórych kręgach lewicy jest politycznie istotnym zadaniem żeby zweryfikować największe jego bajania. Trzeba zrozumieć, że żonglowanie postaciami i ideami wywodzącymi się z rewolucyjnego ruchu robotniczego nie uczyni z socjaldemokratów sprawnych kuglarzy, lecz co najwyżej średnio zabawnych klaunów – prawda i tak wyjdzie na jaw, czy to wydobyta merytorycznie przez rewolucyjną lewicę, czy też zdeformowana przez oburzoną prawicę. Maskowanie i pudrowanie tradycji rewolucyjnych socjaldemokratyczną nowomową przyjazną antykomunistycznemu dyskursowi prawicy nie może spełnić żadnych pożytecznie społecznych zadań. Odsączona z rewolucyjnych treści Róża Luksemburg nie jest potrzebna żadnym ruchom społecznym. Czyniący tak socjaldemokraci dokonują na niej morderstwa po raz drugi (pierwszy raz zrobił to socjaldemokratyczny rząd niemiecki w 1919 r.), gdyż robią z niej pustą wydmuszkę, symbol, coś w rodzaju figurki świętej ustawionej na ołtarzyku. Jest to polityka iście stalinowska – stworzyć mauzoleum, zabalsamować zwłoki, a jednocześnie wulgaryzować i przeinaczać rewolucyjne idee. Na tym polega wyższość marksizmu rewolucyjnego nad reformistami i socjalliberałami, podczas gdy ci tworzą sztuczne wydmuszki mające usprawiedliwić ich oportunizm, który i tak nie uchroni ich od porażki, to na rewolucyjnej lewicy takie postacie jak Róża Luksemburg, Lenin i Trocki zawsze są żywe, ponieważ żywe są ich idee i koncepcje poddawane regularnie konkretno-historycznej analizie i krytyce, dzięki czemu mogą zostać wypracowane nowe narzędzia walki z hegemonią kapitalizmu.
(1) Zob. np. http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/7,161770,22961229,wos-pis-jest-nowoczesny-a-opozycja-anachroniczna-przynajmniej.html
(2) R. Woś, Tajemnica Róży L, „Polityka” nr 14/2018.
(3) http://wladzarobotnicza.pl/2018/01/26/komunistka-roza-luksemburg/